Dmuchawiec

Prywatny zakątek sieci. Witamy serdecznie wszystkich odwiedzających.

25 sierpnia 2006

Trzy dni w Beskidach (I)

Od kilku miesięcy chodziła za mną potrzeba samotnego wyjazdu. W końcu, przewidując ciężki, prawie bezweekendowy semestr, porzuciłem rodzinę i ostatni sierpniowy weekend spędziłem w Beskidach. Wyjechałem by zmęczyć ciało i dać odpocząć głowie.
Jak często bywa mierząc siły na zamiary - w trakcie wędrówki musiałem zredukować dość ambitny plan przejścia z Jordanowa do Węgierskiej Górki w dwa i pół dnia. Zwłaszcza zaplanowanie dwunastu godzin marszu z plecakiem na pierwszy dzień po miesiącach spędzonych głównie za biurkiem lub za kółkiem, okazało się niewypałem. Ostatecznie pierwszego dnia dotarłem tylko do Schroniska na Hali Krupowej (18 km, 800 metrów podejść).
Przemierzałem fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego PTTK biegnący przez pasmo Polic, czasem zaliczanego do Pasma Babiogórskiego. Moim celem była oczywiście Babia Góra, którą można dostrzec już opuszczając Jordanów (foto).

Pociąg z Poznania dotarł do Jordanowa o 5:40. To niezła pora na rozpoczęcie wędrówki.
Słońce właśnie wschodzi oświetlając beskidzki poranek. Na szlaku w ciągu kilku godzin nie spotkałem żadnego turysty, tylko kilku mieszkańców budzącego się Jordanowa i Bystrej, potem w lesie jakiś grzybiarz i ciągnik z drwalami.
W tej części Beskidów szlaki wyznakowane idealnie, no może poza samym Jordanowem. W miasteczku warto wiedzieć, że czerwony opuszcza rynek ulicą Mickiewicza.

Jedyna rozmowa tego ranka:
(Góral z Jordanowa): Na Babią, Panie, idziecie?
(Ja): Owszem, na Babią - odpowiadam z uśmiechem
(G): Na nogach?
(Ja): Całą drogę.
(G): Hmmm... To współczuję - powiedział i roześmiał się (trochę do swojego kompana)
(Ja): ... - zatkało mnie nieco, a potem odwzajemniłem współczucie.
Ukontentowani rozmową ruszyliśmy każdy w swoją stronę.

Beskidy o tej porze roku są bardzo hojne. W dolnych partiach grzybiarze wypełniają swe koszyki. Na grzbietowych szlakach zwierzęta i turyści mogą dożywiać się jeżynami, jagodami, malinami, borówkami, a na Babiej (choć to chyba wbrew regulaminowi Parku - przynajmniej jeśli chodzi o turystów) - nawet porzeczką skalną.


Gdy minęło południe i szósta godzina marszu, nogi postanowiły przejąć władzę. Bunt udał się częściowo. Nie padłem od razu w jakieś krzaki, co by je najbardziej ucieszyło, lecz jeszcze przez godzinę parłem w stronę Hali Krupowej (przeklinając pod nosem od czasu do czasu). W schronisku po obiadku i krótkim odpoczynku stwierdziłem, że nie jestem w stanie iść kolejnych 5-6 godzin do Markowych Szczawin (najlepiej górą przez Babią), jak to miałem w swym ambitnym planie. Nie wiem kiedy ostatnio miałem aż takie zakwasy - w całej objętości nóg! Mimo że było jeszcze wcześnie (przed 14!) zameldowałem się na nocleg (pokój wieloosobowy 16zł/noc z własnym śpiworem) i zjadłem jeszcze wyśmienitą szarlotkę (2.50zł). Rzuciłem się na łóżko by trochę odpocząć.

Po 15 godzinach snu z przerwami na odwiedzanie toalety albo masowanie skurczy wstałem rześki by ruszyć w dalszą drogę. Ale o tym to już w następnym odcinku...